Na początku marca udałem sie na posterunek policji, aby złożyć odpowiednie dokumenty w celu przedłużenia mojego pozwolenia na pobyt w Turcji. Kazano mi wrócić w następnym tygodniu, co też uczyniłem. Ponieważ jednak kilka dni wczesniej zmarł jeden z zasłużonych komendantów, cała rzesza funkcjonariuszy porzucla swoja służbę na dwa lub trzy dni. W związku z tym, o moich dokumentach zapomniano i kazano odczekać kolejny tydzień. Wywołało to u mnie niemałą irytację, gdyż departament do spraw cudzoziemców jest położony na samych obrzeżach miasta, a podróż tam i z powrotem zajmuje pół dnia.
Koniec końców jednak, pogodziłem się ze swoim losem i odczekałem jeszcze tydzień. Na posterunku zameldowałem się więc ponownie po kolejnym tygodniu i od razu zauważyłem grupę jakichś 10-15 osób o środkowoazjatyckich rysach twarzy. Wszedłem zatem pospiesznie do biura i równie szybko otrzymałem przedłużenie pozwolenia na pobyt. Wychodząc zobaczyłem, że moja towarzyszka Neslihan rozmawia z przyjezdnymi, a turecki ochroniarz - jowialny strażnik w średnim wieku bardzo radośnie reaguje na próby dogadania się po turecku, podejmowane przez niewysokich a skośnookich gości o szerokich, płaskich twarzach. Pytam zatem, kim są owi przybysze. Usłyszałem, że z Afganistanu. Później pytam o narodowość. W odpowiedzi słyszę: "no przecież mówiliśmy ci, że to Afgańczycy" - prostolinijnie mówi strażnik.
Sam odpowiadam jednak, że w Afganistanie jest cała rzesza najprzeróżniejszych narodowości.
Na to wszystko pojawia się nagle śniady, ciemnowłosy mężczyzna, wyraźnie górujący wzrostem nad swoimi mongoloidalnymi towarzyszami. Ma na imię Zia i jest Tadżykiem z matki Pasztunki. Jego kompani, jak wcześniej podejrzewałem, są Hazarami. O wszystkim Zia opowiada mi płynną i ładną angielszczyzną. Przeprasza przy tym za błędy gramatyczne, jakie popełnia, gdyż nie mówił w tym języku od jakichś dwóch lat. Sam nie dostrzegam większych niedoskonałości w jego angielskim, jestem nawet pełen podziwu. Myślę sobie, że facet, który przyjechał z kraju gdzie od już prawie czterech dekad na przemian dokonują sie zamachy stanu i toczą się krwawe wojny, gdzie ostatnią myślą jest ta o zatapianiu się pośród podręczników oraz wszelkiej innej buchalterii, włada angielskim lepiej niż nie jeden student, z którymi mam tutaj zajęcia (sic). Zia opowiada, że w rejonie, gdzie mieszkają on i jego hazarscy znajomi, sytuacja w ostatnim czasie znacznie się zaostrzyła. Rozmawiając z nim, szybko przestałem żałować, że musiałem męczyć się z turecką biurokracją.
Sam Zia pochodzi z Kabulu. Właśnie niedawno wszyscy byli zmuszeni przedostać się do Turcji i szukać w niej schronienia. Pytam, co będą robić w Adanie i jak długo pozostaną. Tego jednak ani Zia, ani jego towarzysze nie wiedzą. Rozochocony tą rozmową mam zamiar zadawać kolejne pytania, ale w tym momencie mój anglojęzyczny rozmówca został zawołany przez funkcjonariuszy. Przez cały ten czas moja przyjaciółka Neslihan i turecki strażnik próbują dogadać się z grupą Hazarów, wśród których znajdują sie kobiety karmiące niemowlaki. Muszą już być w Turcji od jakiegoś czasu, bo znają całkiem sporo słów. Po wymianie uprzejmości i próbie krótkiej pogawędki, musimy jednak opuścić posterunek. Z Zią nie miałem okazji nawet się pożegnać.
W drodze powrotnej, naszła mnie kolejna myśl. Zachowanie tych hazarskich przybyszy było dla mnie zdumiewające. Ludzie nienawidzeni i pogardzani przez swoich współobywateli za pochodzenie i szyickie wyznanie, wypędzeni ze swojej ojczyzny przez wojnę i nie mający pojęcia dokąd zostaną zawiezieni oraz co i jak długo będą robić, śmieją się i dowcipkują! Nie kryją radości widząc, że próbuję nawiązać z nimi jakiś kontakt, podłapują tureckie słownictwo, czym wprawiają w zachwyt prostolinijnego strażnika. Czy jest to jakiś mechanizm obronny, wytworzony w warunkach wojny, czy oni po prostu tacy już są? Na to pytanie nie potrafię sobie jednak odpowiedzieć.
Ze wszystkimi swoimi myślami dzielę się z Neslihan, która również jest poruszona. Pytam, jak po turecku powiedzieć uchodźca, a ona mnie - jak to brzmi po polsku. Powtarzam po niej 'multeci', a potem kolejno: 'refugee', 'uchodźca'i ponownie 'multeci'. Moja towarzyszka wieńczy wszystko lapidarnym komentarzem. "...w jakimkolwiek języku tego nie wypowiesz, zawsze brzmi wstrętnie.
Nienawidzę tego słowa..."
niedziela, 30 maja 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz